Historia mojego odżywiania – weganizm, surowy weganizm, zmiany.. ..i jak moja dieta wygląda obecnie.

0
17
Rate this post

Od słodyczowo-fast-foodowego dzieciństwa, rezygnacji z mięsa, przez śmieciowy weganizm, odżywianie w 100% RAW (witariańsko) przez blisko 6 lat, aż do optymalnego, zdroworozsądkowego weganizmu.. Moje zmiany żywieniowe nigdy nie były podyktowane zmaganiami z jakimiś chorobami, zdrowiem, leczeniem dolegliwości. Jedzenie mi nigdy nie szkodziło (poza samym nielubieniem smaku sporej ilości potraw/produktów, co powoduje, że człowiekowi robi się niedobrze), nie miałam żadnych alergii, chorób autoimmunologicznych, problemów z jelitami czy trawieniem, nie potrzebowałam leczenia dietą i szukania w niej jakiegokolwiek lekarstwa. Może po prostu mam jakieś świetne zdrowotno-żywieniowe geny. Nigdy nic poważnego czy przewlekłego mi nie dolegało, więc przy wszelkich zmianach odżywiania, nie odczuwałam jakichkolwiek różnic, ozdrowień czy zastrzyków lub spadków energii. Zawsze byłam raczej zdrowa, odporna, aktywna. Po ostawieniu mięsa, po przejściu na weganizm, po rozpoczęciu odżywiania całkowicie na surowo i po powrocie do gotowanego weganizmu – nijak odczuwalnie to nie robiło wrażenia na moim organizmie. Nieprzyjemne objawy zdrowotne, pojawiały się tylko w okresie niedoborów niektórych witamin i pierwiastków, których się dorobiłam po jakimś czasie na 100% surowym weganizmie, zanim włączyłam suplementację i zadbałam o zbilansowanie diety. Jednak przy samym „przeskakiwaniu” z jednego sposobu odżywiania na inny, ja nic nie odczuwałam – czy to pozytywnie, czy negatywnie.

Wielu ludzi próbuje leczenia dietą – na witarianizmie lub nawet samym weganizmie, chwalą się ustaniem różnych dolegliwości i chorób, przychodzi im ogrom energii i lekkości. A ja? A ja się zastanawiałam o co chodzi, bo takich zmian nie doświadczałam. Podobnie przy powrocie do gotowanego weganizmu – nie odczułam fizycznie nic, po tylu latach całkowicie surowej diety. Zero różnic w trawieniu, zdrowiu, energii, samopoczuciu fizycznym. Jak na fast-foodach i mięsie, tak i na wegetarianizmie, weganizmie czy surowym weganizmie. Dlatego dziś przychodzi mi na moją osobistą myśl.. ..że surowy weganizm dla zdrowych, aktywnych osób, jest po prostu.. ..niepotrzebny. Po prostu.

A jak to było w trochę szerszym ujęciu, czyli streszczenie mojej ścieżki odżywiania..

..do marca 2008: FAST-FOODOWE, MIĘSNE DZIECIŃSTWO

W dużej mierze wychowywana na fast-foodach, gotowcach i sklepowych słodyczach. Codziennie wypijałam też po kilka puszek lub szklanych butelek zimnej Coca-Coli lub Pepsi.

Pieczywo! Świeże, chrupiące, jeszcze ciepłe. Uwielbiałam jeść kanapki, które mogłabym wtedy spożywać na każdy posiłek w ciągu dnia. Pizza, hot-dogi ze stacji benzynowych, wypieki z ciasta francuskiego – pieczone wyroby z mąki absolutnie były na szczycie moich preferencji żywieniowych.

Uwielbiałam też niestety wszelkie wyroby mięsne, na czele ze skrzydełkami z KFC. Czekolada także była jedną z moich największych faworytek – w formie bardzo czekoladowych ciast, lodów i oczywiście codziennych dawek batonów, ciastek czy czekoladowych płatków Chocapic z zimnym mlekiem 😉

Dlaczego nie byłam gruba, otyła czy nawet z lekką nadwagą? Nasuwa mi się tu tylko jedna odpowiedź: sport i bardzo duża aktywność. Mama – mgr Wychowania Fizycznego – od najmłodszych lat zaszczepiała we mnie aktywność fizyczną i w genach pewnie też mi przekazała zamiłowanie do sportu. Chwytałam się wielu dyscyplin, całe dnie spędzałam bardzo aktywnie na podwórku, trenowałam w szkole sportowej. No i kalorie widocznie się spalały.

Marzec 2008 – Grudzień 2010: BEZ MIĘSA, A JEDNAK Z RYBKAMI

To nie miało wiele wspólnego z etyką, prawami zwierząt czy upodobaniami kulinarnymi. 23 marca 2008 roku – snowboardowo-narciarska Wielkanoc w górach. Doskonale to pamiętam. Siedzieliśmy przy śniadaniu i gdzieś tam mama powiedziała, że mięso to w ogóle jest niezdrowe i mogłaby go nie jeść. Na co ja rzuciłam „To ja od dzisiaj nie jem mięsa”. I jak powiedziałam, tak też zrobiłam. Po prostu. Tego samego dnia przestałam także pić Coca-Colę/Pepsi i faktycznie już nigdy po nią nie sięgnęłam. Nie, absolutnie mi jej nie brakowało. Po prostu zobaczyłam, że jest jakaś alternatywa.

Niejedzenie mięsa oznaczało dla mnie jednak wtedy niezjadanie wszystkich zwierząt poza rybami. Te jadłam nadal. Nie byłam wegetarianką i zawsze to podkreślałam, kiedy ktoś mi to sugerował. Nosiłam skórzaną ramoneskę i glany, jadłam żelki z żelatyną – to mi nie przeszkadzało, bo nie zagłębiałam się w ogóle w kwestie związane z wegetarianizmem. O weganizmie nawet nie miałam pojęcia, mimo, że już wtedy szłam ścieżką Straight Edge i słuchałam kapel, które przecież niejednokrotnie miały sporo wspólnego z weganizmem.

31 grudzień 2010 – styczeń 2012: ŚMIECIOWY WEGANIZM

Aż w końcu poprzez hardcore i ruch Straighe Edge natrafiłam na weganizm. Kiedy zaczęłam mocniej zgłębiać temat, to od razu uświadomiłam sobie, że samo przejście na wegetarianizm to jest jakaś bzdura, jeżeli nadal bierze się udział w kupowaniu i spożywaniu nabiału i innych odzwierzęcych produktów. Dlatego interesowało mnie tylko zostanie weganką. Dużo czytałam, dowiadywałam się i tak też ostatniego dnia 2010 roku – także podczas pobytu w górach – był mój pierwszy wegański dzień.

Moje wegańskie odżywianie było dość śmieciowe, ale to nie miało dla mnie większego znaczenia – ważne, że byłam weganką. Opierałam się głównie na sklepowych, wegańskich słodyczach, bułkach z parówką sojową, smażonych ziemniakach czy makaronie.

Po pierwszych kilku miesiącach w mojej głowie coś ruszyło i zaczęłam zwracać uwagę na to, co jem. I tak też po pewnym czasie, jakoś automatycznie i naturalnie zaczęłam odstawiać różne produkty – pieczywo, słodycze, makarony i tak dalej. Aż w końcu – szukając przepisu na coś słodkiego bez mąki, cukru i pieczenia – natknęłam się na witariański przepis..

Styczeń 2012 – marzec 2012: DROGA DO SUROWEGO WEGANIZMU

..i zaczęła się moja droga do surowego weganizmu, który wtedy był w Polsce bardzo promowany w internetowej audycji „Spectrum Rozwoju”. Proste, naturalne, błyskawiczne jedzenie – to brzmiało dla mnie świetnie. Już wtedy nie spożywałam większości przetworzonych produktów. Przez te mniej więcej 3 miesiące wcale nie miałam w planach dojścia do 100% surowego odżywiania, jednak powoli rezygnowałam ze spożywania wszelkich produktów, nie będących surowymi owocami i warzywami, bo po prostu nie czułam potrzeby ich jedzenia.

Marzec 2012 – Grudzień 2017: 100% SUROWY WEGANIZM (WEGAŃSKI WITARIANIZM)

I tak to wyszło, że od 16 marca 2012 roku jadłam już tylko surowe owoce i warzywa. Mój surowy weganizm także się zmieniał w ciagu tych kilku lat – uczyłam się, doświadczałam, dokształcałam i zmieniałam do niego podejście. Trafiłam na witariańską grupę na facebooku, w której było wtedy niespełna 200 osób. Po jakichś dwóch latach i ja zostałam jednym z jej Administratorów, a w momencie, kiedy z niej odchodziłam w grudniu 2017 roku, liczyła ona już ponad 10 tys. członków (choć – jak to zwykle bywa – wśród nich jest nie więcej, niż jakieś 5% wegańskich witarian).

Moje pierwsze całkowicie surowe miesiące opierały się głównie na jabłkach, bananach i warzywnej sałatce, która miała „nabić” składników odżywczych. Mój organizm też nie od początku dawał radę przejeść z surowizny 2 czy 3 tysiące kalorii. Przez pierwszy miesiąc totalnie „zapychało mnie” 1300 – 1500 kalorii i dopiero po ok. 1-2 miesiącach dawałam radę zjeść ich około 2000.

Na surowym weganizmie poznałam wiele nowych smaków. Jednym z nich było mango, które przez ok. 2 lata było dla mnie podstawą zjadanych owoców – choć oczywiście towarzyszyło mu mnóstwo innych w zależności od sezonu. Poznałam także smak sharonek/kaki czy fig, których w sezonie zjadałam ogromne ilości i do dzisiaj uwielbiam, podobnie, jak mango. Przez wszystkie lata na RAW przechodziłam m.in. przez „fazę” zachwycania się raw-lodami bananowymi, jabłkami, mango, gruszkami, surową brukselką czy tartą marchewką na sałacie rzymskiej. Zakochałam się też w kiełkach strączków, które zaczęłam dorzucać w sporych ilościach do codziennej porcji wielkiej miski surowych warzyw i zieleniny. Oprócz świetnego smaku, były przy okazji dobrym źródłem białka. Gdzieś tam w pierwszym czy drugim roku witarianizmu, miałam także w lecie blisko 3-miesięczny okres całkowitego frutarianizmu, jednak (na szczęście) nie zostałam przy tym, bo nie chciałam rezygnować ze smaku warzyw, zieleniny czy kiełków, których mi brakowało.

Po ok. 3 latach witarianizmu poznałam świeże daktyle, które okazały się być dla mnie fenomenalnym rozwiązaniem – mała objętość, duża opłacalność stosunku ceny do ilości kalorii i totalna prostota jedzenia, bo nie trzeba ich obierać, kroić czy myć. Musiałam spożywać coraz więcej kalorii, ponieważ moje zapotrzebowanie energetyczne rosło, wraz z rozpoczęciem trenowania i walczyłam, żeby nie tracić na wadze. Dlatego też daktyle świetnie się sprawdzały, jako główne źródło energii, bo ich mała objętość nie wymuszała ogromnej pojemności żołądka. Z czasem moja kaloryczność na surowym weganizmie doszła do poziomu 3000-3500 kalorii.

Przez cały ten okres bazowałam głównie na ogromnej ilości owocowych węglowodanów ze sporą dawką warzyw, zieleniny i kiełków strączków. Trzymałam się słynnych proporcji wysokowęglowodanowych 80/10/10 – 90/5/5 (węglowodany/białko/tłuszcze). Dopiero w ostatnim roku surowego weganizmu do mojej codziennej diety doszły w większych ilościach źródła tłuszczów (głównie migdały i awokado, ale bywał słonecznik, kokos, czy orzechy). Przekonałam się jak bardzo istotne w diecie są tłuszcze, które odgrywają ogromną rolę w prawidłowym funkcjonowaniu organizmu – przede wszystkim w gospodarce hormonalnej kobiet, ale i są niezbędne choćby do wchłaniania witamin, które się w nich rozpuszczają. Z ogromnym dystansem zaczęłam też postrzegać zalecane przez Grahama proporcje 80/10/10 (z książki „80/10/10 Diet„), które dziś uważam za zdecydowanie nieodpowiednie i niezdrowe.

Na surowym weganizmie spędziłam 5 lat i 9 miesięcy. Przez pierwsze 3-4 lata byłam ogromnie zafascynowana tym sposobem żywienia i wydawało mi się, że to najlepsza dieta dla każdego. Później zaczęłam się powoli „budzić” z tego „zaślepienia”. Poznawałam wady i niebezpieczeństwa tego odżywiania i to, jak ważne jest, by odpowiednio je zbilansować, o czym dość często pisałam. Zaczęłam dostrzegać, jak wiele w tej „witariańskiej społeczności” panuje mitów i wymyślnych, niepotwierdzonych teorii, bzdur i fanatyzmu. I ten fanatyzm, który się zaczął rozrastać w witariańskiej grupie facebookowej, zaczął mnie psychicznie przerastać (jak się okazało – nie tylko mnie). Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że ten sposób odżywiania wcale nie jest idealny, wcale nie jest dla każdego, często jest także bardzo niezdrowy, fanatyczny i przede wszystkim.. ..wcale nie jest potrzebny. Prawie wszystkie osoby, które w podobnym okresie jak ja, rozpoczynały swoją surową ścieżkę odżywiania.. ..już dawno odeszły od tej diety.

29 grudnia 2017 – obecnie: PO PROSTU.. ..WEGANIZM.

Aż w końcu.. Po niespełna 6 latach odżywiania RAW, pozostawiłam tę ścieżkę żywieniową. Szerzej o tym dlaczego to zrobiłam i jakie były powody pisałam we wpisie o zagrożeniach i mitach surowego weganizmu oraz moim powrocie do gotowanego i wolności żywieniowej – tam odsyłam. Powróciłam do wegańskiego odżywiania. Do zdrowej, roślinnej diety, bez żadnych skrajności, schematów, restrykcji.

Obecnie oscyluję w okolicach 2400-2600 kalorii. Póki co, tyle wystarcza, żeby powoli przybierać na wadze. Nigdzie mi się nie spieszy, więc nie zamierzam na siłę w siebie więcej wciskać, bo i tak nie jest łatwo przejadać mi tyle kalorii, kiedy bazuję na zdrowych, pełnowartościowych produktach. Dopóki wszystko idzie w dobrym kierunku, to tego się trzymam – wystarczy trochę cierpliwości i czasu.

Spożywam sporo białka, ale – po prostu – tak mi wychodzi, bo nie będę przecież odkrajać kawałeczka tofu z kostki, czy odliczać kilku ziaren strączków, żeby uszczuplić ilość tego makroskładnika. A co by tu nie mówić.. ..fasolę i tofu, to mogłabym jeść całymi dniami – można było się tego spodziewać, po tym jak na RAW totalnie uwielbiałam kiełki strączków. Oczywiście, będąc osobą, która sporo trenuje, to na białko też mam większe zapotrzebowanie, więc nie widzę przeszkód w spożywaniu jego obecnych ilości. Ale żadnych szczegółowych wartości się nie trzymam – wychodzi, jak wychodzi.

Nie żałuję sobie zdrowych (wg moich przekonań) tłuszczów, których obecnie jest w mojej diecie w okolicach 25-30%. Dzięki nim jest mi też łatwiej spożyć więcej kalorii, ponieważ są najbardziej skoncentrowanym ich źródłem. Nie faszeruję się ogromnymi ilościami węgli, nie czuję takiej potrzeby. Żadnych wartości sztywno się nie trzymam, ale orientacyjnie wychodzi mi takie standardowe wegańskie 60% węglowodanów.

NA CZYM OBECNIE BAZUJE MOJE ODŻYWIANIE?

  • Strączki – przede wszystkim biała fasola, którą totalnie uwielbiam, oraz ciecierzyca. Ale inne strączkowe opcje też się zdarzają. Głównie w najprostszej postaci, ale czasem robię coś na ich bazie – szybkie pasty, kotlety czy słodkie kremy. Bardzo chętnie używam też mąki z ciecierzycy do naleśników czy „obtoczenia” jakichś produktów.
  • Tofu naturalne (inne są dla mnie zdecydowanie za słone) – codziennie! Totalnie uwielbiam. Razem ze strączkami, w postaci tofucznicy, twarożków, do dań z makaronem, ale uwielbiam je też.. ..samo, bez niczego. Dojdzie też zapewne Tempeh.
  • Warzywa w sporych ilościach (świeże lub mrożone) – w postaci gotowanej (głównie brokuł, brukselki, kalafior, fasolka szparagowa, szpinak) i surowej (np. tarte marchewki, sałaty, szczypiorek, por, papryka, pomidory.. ..wszystko, co tam aktualnie lubię sezonowego). No i bataty, z których właściwie robię tylko mocno czekoladowe obłędne brownie.
  • Makarony – zazwyczaj kukurydziany lub pełnoziarnisty. Uwielbiam zwłaszcza w wersji na słodko z mrożonymi owocami, ale też ze szpinakiem i tofu, grzybami leśnymi lub sosem pomidorowym.
  • Owoce – albo do dań na słodko, albo w postaci lodów, albo gdzieś tam dodatkowo zjadam, co akurat jest dostępne i na co mam ochotę. Świeżych daktyli używam właściwie tylko zblendowanych do słodzenia dań i kremów lub jako baza do domowych „kulek mocy” i batoników z nasion, orzechów, karobu i innych składników. Samych daktyli właściwie w ogóle nie jem, bo bardziej mi odpowiada zbalansowany słodki smak, kiedy one tylko dodają słodkości (niejeden by się zdziwił, pamiętając jak wiele ich zjadałam, ale o ile uwielbiam dania na słodko, to już tej przesadnej słodkości mam trochę dosyć). Po awokado sięgam dość rzadko, bo jakoś ostatnio średnio mam na nie ochotę.
  • Orzechy, nasiona – przede wszystkim migdały, słonecznik, sezam niełuskany, siemię lniane, orzechy włoskie, nerkowca, laskowe. Czasem też i inne orzechy, wiórki kokosowe – najlepiej mi się kumuluje te tłuszcze w wyżej wspomnianych, domowych „kulkach mocy”/batonach.
  • Kasze – głównie jęczmienna, jaglana i gryczana, ale powoli testuję także inne rodzaje . Ryżu oczywiście nie tknę i trzymam się od niego z daleka.
  • Czasem są oczywiście i lepsze jakościowo/składowo produkty zbożowe (pomijając już wspomniany wcześniej makaron), głównie do dań na słodko – owsianki, naleśniki/pancakes czy kanapki – np. z kremem czekoladowym z ciecierzycy. Ale zazwyczaj po prostu nie chce mi się ich robić, bo żem jest leń kulinarny.
  • Dodatki – wśród innych produktów, których na co dzień używam jest na pewno przecier pomidorowy/passata, ogromne ilości kakao, karob, ksylitol, proste przyprawy, sporadycznie czarna sól i.. ..co tam akurat jest potrzebne.
  • Jakieś gotowce? Kupuję wegańską (zazwyczaj gorzką w okolicach 70% kakao) czekoladę, czasami „czyste składowo” batony, gotowe musy kokosowe, mleka roślinne. Bardzo rzadko pojawiają się u mnie „śmieciowe słodycze”, ale czasem jakieś czekoladowe Oreo też się u mnie znajdzie. Raczej nie sięgam po roślinne alternatywy serów czy jogurtów, bo generalnie za takimi rzeczami nigdy nie przepadałam. Zastępniki mięsa czy wegańskie słoikowe gotowce – kompletnie nie mam na to chęci. Mimo, że 7 lat temu mój weganizm opierał się właśnie na takich produktach, to dzisiaj w ogóle mnie do tego nie ciągnie, bo zachwycają mnie inne smaki. Jednak ja to ja – nie wykluczam sporadycznie takiego jedzenia i jak mi się zachce, to pójdę do sklepu, kupię, zeżrę i może nie umrę (bo wg niektórych, to ja już miałam umrzeć jedząc brokuły i kalafior ;)).

 

Moje plany jedzeniowe na dzień dzisiejszy (jak ktoś będzie czytał ten wpis za miesiąc czy pół roku, to może będą już dawno zrealizowane.. ;)), które gdzieś tam mi się układają w głowie, to na pewno:

  • Wybrać się do którejś z wegańskich knajp/cukierni i przetestować czekoladowe ciacha, bo ciasto i czekolada.. ..no wiadomo.
  • Upolować wegańskie croissanty (rogaliki francuskie), ale póki co nigdzie nie udało mi się ich wyhaczyć. Jeśli się nie doczekam, to kupię wegańskie ciasto francuskie i sama będę testować, czy domowy piekarnik po tylu latach nieużywania nadal działa.
  • Wybrać się na wegańską pizzę z wegańskim serem, zapewne do Leonardo Verde. O ile sera żółtego nigdy nie lubiłam w swojej „normalnej postaci”, to roztopiony, ciągnący na pizzy, grzankach czy zapiekankach, to była jedna z tych najlepszych rzeczy, jaką pamiętam sprzed czasów wegańskich, czyli ponad 7 lat. Byłam ogromną fanką pizzy (ale tylko z pizzerii, bo mrożone to była obrzydliwość), więc ciekawa jestem czy wegańska wersja mnie będzie w stanie zachwycić. Oczywiście w wersji Margherity lub ew. z pieczarkami, bo nie znoszę innych dodatków (zwłaszcza warzyw..) na pizzy. No, ale póki co to chyba nie mam się nawet z kim wybrać na testowanie 😉
  • Zrobić jakieś wegańskie, jak najprostsze, zdrowe ciacho samemu w domu. Jeśli tylko piekarnik jest sprawny, to będzie podejście do brownie z batatów, fasoli czy innego ciasta z serii „zmieszaj składniki i wwal do piekarnika”.
  • Gdzieś tam w głowie świta mi zakup gofrownicy i wtedy to się pewnie zacznie szał na wszelakie patenty na gofry.
  • Zdrowo – ale z rozsądkiem i luźnym podejściem. Tego chcę się trzymać. Żadnych sztywnych ograniczeń, żadnych narzuconych schematów czy zakazów. Uwielbiam warzywa, uwielbiam owoce i zdrowe jedzenie, więc nie mam problemu z „powstrzymywaniem się”. Ale czasem po prostu fajnie jest „skorzystać” z tego, jak wiele mamy obecnie wegańskich możliwości.

Pierwsze moje jadłospisy/foodbooki lada moment się pokażą (i gwarantuję, że niczym nikogo nie zaskoczą..), ale uznałam, że ten wpis powinien pojawić się najpierw, aby uniknąć pytań „a tego nie jesz?„, „a dlaczego tego nie jesz?„, „a to jesz?”. Często ludzie żyją w jakiejś totalnej bańce i nie zdają sobie sprawy, że rok ma 365 dni, a oni na zdjęciach widzą posiłki z.. ..jednego z nich. I w głowie sobie ubzdurają, że autor nic innego nie spożywa „bo przecież nie było w foodbooku”. Jeśli ktoś przebrnął przez cały ten wpis, to jeszcze mogę tylko odesłać przede wszystkim na mój profil na Instagramie, na którym częściej publikuję zdjęcia moich posiłków, banalnych eksperymentów kulinarnych czy zakupów jedzeniowych oraz na  facebookowy fanpage, na którym też więcej o nich piszę.